niedziela, 23 września 2018

„Tylko ja jeszcze żyję” – ostatni żołnierz kpt. „Hardego”



94-letni Jan Jurczyk z Huciska Kwaśniowskiego to prawdopodobnie ostatni żyjący członek oddziału Gerarda Woźnicy „Hardego”. Partyzanci legendarnego „Hardego” stanowili największą zbrojną grupę podziemia niepodległościowego operującą na ziemi olkuskiej w czasie II wojny światowej. Po ponad 70 latach od tamtych wydarzeń pan Jan zdaje bezcenną relację z pierwszej ręki.
Autor i bohater artykułu, fot. Mateusz Radomski.


Jest czerwiec 1944 r. W obozie leśnym przy gajówce Psiarskie, nieopodal wsi Góry Bydlińskie, stacjonuje kilkudziesięciu żołnierzy AK. Dowodzony przez „Hardego” oddział ten przeprowadza szereg akcji przeciw okupantowi, konfidentom i pospolitym bandom rabunkowym, stanowiąc jednocześnie schronienie dla zdekonspirowanych członków podziemia. W ciągu kolejnych miesięcy napływają kolejni partyzanci, tworząc ostatecznie batalion o kryptonimie „Surowiec” - Oddział Rozpoznawczy 23. Śląskiej Dywizji Piechoty AK. Zapisana przez dowódcę ewidencja liczy 360 pseudonimów.
Wśród zaangażowanych w lokalną konspirację jest także kilkudziesięcioosobowa grupa mieszkańców okolic Klucz. Jej twórcy - Edward Nowak „Jodła” i Stanisław Szreniawa „Grom” 26 czerwca spotykają się w bydlińskim lesie z „Hardym”. Sfinalizowane zostają wtedy rozmowy dotyczące utworzenia z ludzi „Jodły” i „Groma” oddziału rezerwy, wchodzącego w skład grupy „Hardego”. Oddział rezerwy wkrótce rozrasta się z plutonu do kompanii. Jednym z ochotników jest dwudziestojednoletni Jan Jurczyk. Otrzymuje pseudonim „Klon”.


Edward Nowak ps. Jodła - dowódca kompanii rezerwy 







Stanisław Szreniawa ps. Grom - zastępca dowódcy kompanii rezerwy

Fragment mapy z Archiwum Map Wojskowego Instytutu Geograficznego 1919 - 1939, www.mapywig.org



„Przysięgę składaliśmy koło kapliczki”

 Wiosną 1944 r. pomyślałem, że teraz się trzeba zapisać - bo to może już być koniec wojny - do tych partyzantów. Wcześniej współpracowałem z nimi. W umówione miejsca miałem coś donieść, wywiad jakiś zrobić. Przysięgę składaliśmy koło kapliczki. Podnieśliśmy palce i składaliśmy: wiernie służyć ojczyźnie, do pokonania wroga, do śmierci.
Członkowie oddziału rezerwy prowadzą podwójne życie. Z jednej strony mieszkają w swoich domach i żyją starając się nie wzbudzać podejrzeń, że mają styczność z konspiracją. Oprócz tego jednak nieustannie prowadzą wywiad dla „Hardego” i biorą udział w szkoleniach.
Chodziliśmy na wykłady. Bo człowiek był „surowy”, nie widział karabinu, nie widział automatu…. Ćwiczenia były w lesie. Raz przed samym wieczorem, raz po obiedzie. Dwa razy w tygodniu, po dwie godziny. Broń, granaty, wszystko to trzeba było rozbierać, składać, ćwiczenia jak się kryć… Z Huciska nas należało siedmiu do partyzantki. To jeszcze ino ja żyję.
Na wypadek większych akcji zbrojnych żołnierze rezerwy są mobilizowani do wsparcia oddziału leśnego. Tak jest m. in. przy wypadzie na niemieckie koszary w Jaroszowcu w sierpniu 1944 r. Akcją tą dowodzi Piotr Przemyski „Ares”, uciekinier z Auschwitz, oficer w oddziale „Hardego”, zamordowany w 1945 r. przez UB.
W umówione miejsce się schodzili my –wspomina pan Jurczyk - w każdym tygodniu. Tam się dowiadywaliśmy wszystkiego. Poszliśmy do Jaroszowca, tam był posterunek. Poszliśmy, jako obstawa, koło jedenastu nas było, no i te „asiory” [żołnierze oddziału leśnego] z nami. Napadliśmy na posterunek, broń my zabrali…. Tak podeszliśmy, że nawet się nie spostrzegli Niemcy! Warta stała, rozbroili ich, ale ich nie zabili, bo za zabicie Niemca to była kara: za to ginęli ludzie. Dyscyplina u nas była. Moi rodzice się dowiedzieli, żem należał do partyzantki dopiero po wojnie. A mój kolega powiedział narzeczonej, że należy do partyzantki. To na zbiórkę potem przyszedł nasz dowódca „Kanarek” i pokazał rozkaz od „Hardego”: 30 razów na dupę, za długi język. No i każdy z nas sześciu musiał po pięć razy mu dać.

                                           Piotr Przemyski ps. Ares po akcji w Jaroszowcu 


W oczekiwaniu na zrzut

Oddział rezerwy miał również osłaniać odbiór zapowiedzianego zrzutu zaopatrzenia przez alianckie lotnictwo. Wydarzenie to wspominał uczestniczący w akcji komendant Okręgu Śląskiego AK Zygmunt Janke „Walter”: Teren był bezpieczny, drogi zamknięte przez wzmocnione plutony partyzanckie. „Uroczystość” na dużą skalę. (…) Był lipiec, ciepła, rozgwieżdżona noc. Siedzieliśmy na miedzy, na skraju łąki. Panowała cisza. W dali widniała ciemna plama – to był cmentarz legionistów poległych pod Krzywopłotami. Tam czekały wozy na zrzut.
Dalej relacjonuje „Klon”:
Obstawili my kawał, wkoło, krzywopłockie łąki, Lisią Górę, całe Krzywopłoty. Słuchamy, słuchamy… słychać samolot. Idzie samolot, snopki mieli na tych łąkach, zapalili snopki. Samolot przyszedł, w koło przeszedł, zabrał się i pojechał, ciach - wszystko zgasło. Rozczarowani byliśmy! Bo miał być zrzut. Miała być broń. W oddziale nie było broni, a jak była to amunicji do niej nie było. Nawet ci bandyci, co rabowali, a my ich tropili, to byli lepiej uzbrojeni jak my.


Na pomoc Warszawie


W sierpniu 1944 r., po wybuchu powstania w Warszawie, komendant okręgu płk „Walter” zarządza koncentrację podległych sobie oddziałów partyzanckich. Cel jest jeden - wymarsz na pomoc walczącej stolicy.
Przyszedł rozkaz, żeby się teraz szykować: wymarsz na Warszawę, na powstanie warszawskie. Trzeba było szykować przybory do golenia, igłę, nitkę, guziki, koc, każdy musiał się nauczyć na pamięć „Warszawiankę”. Jeszcze nam powiedzieli, że nie wszyscy będziemy mieć broń, będziemy broń zdobywać, jak pójdziemy. I jak już byliśmy umówieni - z Chechła, z Huciska, z Klucz, z Ryczówka - w środę na wieczór przychodzi rozkaz: wstrzymane, zostajemy. Byłem już przygotowany, człowiek młody to jest gotowy na wszystko. Ale chłopy żonate: to im się kwaśno widziało iść. Ale to był rozkaz.
Ostatecznie marsz na Warszawę zostaje odwołany z powodu niedostatków amunicji i zaopatrzenia. W październiku 1944 r. „Hardy” z większością ludzi odchodzi w stronę Podhala, gdzie oddział ma lepsze warunki na przezimowanie. W Olkuskiem zostają partyzanci starsi wiekiem, mający oparcie w rodzinach oraz kompania rezerwy. Od tej chwili aktywność ograniczona jest głównie do ochrony ludności przed bandytami i konfidentami. Wkroczenie Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. pan Jan kwituje krótko:
Jak jeszcze chodziliśmy na te wykłady, to instruktor mówił: „chłopcy, bądźcie pewni, że Niemiec nie jest ojcem, a Rosja - nie matką”.


„Pamiętam aż za dobrze”


Pan Jan zapytany dlaczego zaangażował się w działalność w Armii Krajowej odpowiada jednoznacznie:
No bo nienawidziłem Niemców. Nienawidziłem! Ale miałem okropne szczęście za Niemców. A później przyszła „Polska”, to co dwa tygodnie mnie zamykali, dopókim nie uciekł na zachód. W Olkuszu, na UB siedziałem, dostałem po piętach tam jak skurczybyk. Każdy z moich kolegów był podejrzany! Nawet jak mieli dzieci i posyłali do szkoły, to okropne trudności były. No ale człowiek był młody, to miał odwagę taką… Czym człowiek starszy, to jest gorszym tchórzem, a młody to jest ryzykant okropny. Teraz wszystkiego nie pamiętam - to przeszło 70 lat. Jak na tyle lat, to aż za dobrze pamiętam.

Artykuł opublikowany w maju 2017 r. w Kurierze Olkuskim. 

Konrad Kulig




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszamy na naszą nową stronę internetową!

Szanowni Czytelnicy! Uruchomiliśmy nową stronę internetową naszego Koła . Przenieśliśmy się na nią, do czego i Państwa zachęcamy. Oczywiście...