94-letni Jan Jurczyk z Huciska
Kwaśniowskiego to prawdopodobnie ostatni żyjący członek oddziału Gerarda
Woźnicy „Hardego”. Partyzanci legendarnego „Hardego” stanowili największą
zbrojną grupę podziemia niepodległościowego operującą na ziemi olkuskiej w
czasie II wojny światowej. Po ponad 70 latach od tamtych wydarzeń pan Jan zdaje
bezcenną relację z pierwszej ręki.
Autor i bohater artykułu, fot. Mateusz Radomski.
Jest
czerwiec 1944 r. W obozie leśnym przy gajówce Psiarskie, nieopodal wsi Góry
Bydlińskie, stacjonuje kilkudziesięciu żołnierzy AK. Dowodzony przez „Hardego”
oddział ten przeprowadza szereg akcji przeciw okupantowi, konfidentom i pospolitym
bandom rabunkowym, stanowiąc jednocześnie schronienie dla zdekonspirowanych
członków podziemia. W ciągu kolejnych miesięcy napływają kolejni partyzanci,
tworząc ostatecznie batalion o kryptonimie „Surowiec” - Oddział Rozpoznawczy 23.
Śląskiej Dywizji Piechoty AK. Zapisana przez dowódcę ewidencja liczy 360
pseudonimów.
Wśród
zaangażowanych w lokalną konspirację jest także kilkudziesięcioosobowa grupa mieszkańców
okolic Klucz. Jej twórcy - Edward Nowak „Jodła” i Stanisław Szreniawa „Grom” 26
czerwca spotykają się w bydlińskim lesie z „Hardym”. Sfinalizowane zostają
wtedy rozmowy dotyczące utworzenia z ludzi „Jodły” i „Groma” oddziału rezerwy,
wchodzącego w skład grupy „Hardego”. Oddział rezerwy wkrótce rozrasta się z
plutonu do kompanii. Jednym z ochotników jest dwudziestojednoletni Jan Jurczyk.
Otrzymuje pseudonim „Klon”.
Edward Nowak ps. Jodła - dowódca kompanii rezerwy
Stanisław Szreniawa ps. Grom - zastępca dowódcy kompanii rezerwy
Fragment mapy z Archiwum Map Wojskowego Instytutu Geograficznego 1919 - 1939, www.mapywig.org
„Przysięgę
składaliśmy koło kapliczki”
Wiosną 1944 r. pomyślałem, że teraz się trzeba
zapisać - bo to może już być koniec wojny - do tych partyzantów. Wcześniej
współpracowałem z nimi. W umówione miejsca miałem coś donieść, wywiad jakiś
zrobić. Przysięgę składaliśmy koło kapliczki. Podnieśliśmy palce i składaliśmy:
wiernie służyć ojczyźnie, do pokonania wroga, do śmierci.
Członkowie
oddziału rezerwy prowadzą podwójne życie. Z jednej strony mieszkają w swoich
domach i żyją starając się nie wzbudzać podejrzeń, że mają styczność z
konspiracją. Oprócz tego jednak nieustannie prowadzą wywiad dla „Hardego” i biorą
udział w szkoleniach.
Chodziliśmy
na wykłady. Bo człowiek był „surowy”, nie widział karabinu, nie widział
automatu…. Ćwiczenia były w
lesie. Raz przed samym wieczorem, raz po obiedzie. Dwa razy w tygodniu, po dwie
godziny. Broń, granaty, wszystko to trzeba było rozbierać, składać, ćwiczenia
jak się kryć… Z Huciska nas należało siedmiu do partyzantki. To jeszcze ino ja
żyję.
Na wypadek większych
akcji zbrojnych żołnierze rezerwy są mobilizowani do wsparcia oddziału leśnego.
Tak jest m. in. przy wypadzie na niemieckie koszary w Jaroszowcu w sierpniu
1944 r. Akcją tą dowodzi Piotr Przemyski „Ares”, uciekinier z Auschwitz, oficer
w oddziale „Hardego”, zamordowany w 1945 r. przez UB.
W umówione miejsce się schodzili my –wspomina pan Jurczyk - w każdym tygodniu. Tam się dowiadywaliśmy wszystkiego. Poszliśmy do
Jaroszowca, tam był posterunek. Poszliśmy, jako obstawa, koło jedenastu nas
było, no i te „asiory” [żołnierze oddziału leśnego] z nami. Napadliśmy na posterunek, broń my zabrali…. Tak podeszliśmy, że
nawet się nie spostrzegli Niemcy! Warta stała, rozbroili ich, ale ich nie
zabili, bo za zabicie Niemca to była kara: za to ginęli ludzie. Dyscyplina u
nas była. Moi rodzice się dowiedzieli, żem należał do partyzantki dopiero po
wojnie. A mój kolega powiedział narzeczonej, że należy do partyzantki. To na
zbiórkę potem przyszedł nasz dowódca „Kanarek” i pokazał rozkaz od „Hardego”:
30 razów na dupę, za długi język. No i każdy z nas sześciu musiał po pięć razy
mu dać.
Piotr Przemyski ps. Ares po akcji w Jaroszowcu
W oczekiwaniu na zrzut
Oddział
rezerwy miał również osłaniać odbiór zapowiedzianego zrzutu zaopatrzenia przez
alianckie lotnictwo. Wydarzenie to wspominał uczestniczący w
akcji komendant Okręgu Śląskiego AK Zygmunt Janke „Walter”: Teren był
bezpieczny, drogi zamknięte przez wzmocnione plutony partyzanckie.
„Uroczystość” na dużą skalę. (…) Był lipiec, ciepła, rozgwieżdżona noc.
Siedzieliśmy na miedzy, na skraju łąki. Panowała cisza. W dali widniała ciemna
plama – to był cmentarz legionistów poległych pod Krzywopłotami. Tam czekały
wozy na zrzut.
Dalej
relacjonuje „Klon”:
Obstawili
my kawał, wkoło, krzywopłockie łąki, Lisią Górę, całe Krzywopłoty. Słuchamy,
słuchamy… słychać samolot. Idzie samolot, snopki mieli na tych łąkach, zapalili
snopki. Samolot przyszedł, w koło przeszedł, zabrał się i pojechał, ciach -
wszystko zgasło. Rozczarowani
byliśmy! Bo miał być zrzut. Miała być broń. W oddziale nie było broni, a jak
była to amunicji do niej nie było. Nawet ci bandyci, co rabowali, a my ich
tropili, to byli lepiej uzbrojeni jak my.
Na
pomoc Warszawie
W
sierpniu 1944 r., po wybuchu powstania w Warszawie, komendant okręgu płk
„Walter” zarządza koncentrację podległych sobie oddziałów partyzanckich. Cel
jest jeden - wymarsz na pomoc walczącej stolicy.
Przyszedł
rozkaz, żeby się teraz szykować: wymarsz na Warszawę, na powstanie warszawskie.
Trzeba było szykować przybory do golenia, igłę, nitkę, guziki, koc, każdy
musiał się nauczyć na pamięć „Warszawiankę”. Jeszcze nam powiedzieli, że nie
wszyscy będziemy mieć broń, będziemy broń zdobywać, jak pójdziemy. I jak
już byliśmy umówieni - z Chechła, z Huciska, z Klucz, z Ryczówka - w środę na
wieczór przychodzi rozkaz: wstrzymane, zostajemy. Byłem już przygotowany,
człowiek młody to jest gotowy na wszystko. Ale chłopy żonate: to im się kwaśno
widziało iść. Ale to był rozkaz.
Ostatecznie marsz na
Warszawę zostaje odwołany z powodu niedostatków amunicji i zaopatrzenia. W
październiku 1944 r. „Hardy” z większością ludzi odchodzi w stronę Podhala,
gdzie oddział ma lepsze warunki na przezimowanie. W Olkuskiem zostają
partyzanci starsi wiekiem, mający oparcie w rodzinach oraz kompania rezerwy. Od
tej chwili aktywność ograniczona jest głównie do ochrony ludności przed
bandytami i konfidentami. Wkroczenie Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. pan Jan
kwituje krótko:
Jak jeszcze chodziliśmy na te
wykłady, to instruktor mówił: „chłopcy, bądźcie pewni, że Niemiec nie jest
ojcem, a Rosja - nie matką”.
„Pamiętam aż za dobrze”
Pan
Jan zapytany dlaczego zaangażował się w działalność w Armii Krajowej odpowiada jednoznacznie:
No
bo nienawidziłem Niemców. Nienawidziłem! Ale miałem okropne szczęście za
Niemców. A później przyszła „Polska”, to co dwa tygodnie mnie zamykali,
dopókim nie uciekł na zachód. W
Olkuszu, na UB siedziałem, dostałem
po piętach tam jak skurczybyk. Każdy z moich kolegów był podejrzany! Nawet jak
mieli dzieci i posyłali do szkoły, to okropne trudności były. No ale człowiek był
młody, to miał odwagę taką… Czym człowiek starszy, to jest gorszym tchórzem, a
młody to jest ryzykant okropny. Teraz wszystkiego nie pamiętam - to przeszło 70
lat. Jak na tyle lat, to aż za dobrze pamiętam.
Artykuł opublikowany w maju 2017 r. w Kurierze Olkuskim.
Konrad Kulig
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz